A u mnie spadł pierwszy śnieg. Akurat na jedwab. Z tej okazji okrzyknięto mnie dziś Królową Śniegu i mam tylko nadzieję, że nie jest to aluzja do ciepłoty mojego serca…
W końcu wyjęłam prezent z Szanghaju i naturalny (potwierdzony zapalniczką), wzorzysty kupon jedwabiu rozlał się na moim stole roboczym, a mnie opanował (i uratował) stoicki spokój. Cena jaką przyszło płacić za metr tej naturalnej tkaniny sprawia, że ręka z nożyczkami potrafi zadrżeć. Ale jest ryzyko jest zabawa i warto próbować.
Zależało mi na ładnym wykorzystaniu pięknego, kwiatowego wzoru, dlatego sukienkę uszyłam według bardzo klasycznego wzoru z Burdy. Ponieważ burdowy rozmiar 36 w większości przypadków jest dla mnie raczej oversize’owy, całość początkowo uszyłam ze starej pościeli i modelowałam pod swoje kształty. Nie to żebym była jakaś drobinka, ale np. oryginalne zaszewki góry sukienki u mnie wylądowały w połowie drogi do podcięcia pach. Czasami zastanawiam się wg jakiego wzorca oni to wymiarują (???), bo mi na myśl przychodzi stereotyp Helgi zza zachodniej granicy… Krój jak widać jest bardzo kobiecy i podkreśla talię. Dopasowana góra i ołówkowy dół z krytym rozcięciem, w sumie 8 pionowych zaszewek, cięcie w talii, suwak na plecach – klasyka.
Całość uszyta jest na błękitnej, wiskozowej podszewce. 99% wszystkich szyć jest ukryte, więc w sumie sukienka jest dwustronna. Jedynie zleniłam się przy rękawach i zapasy wszycia ukryłam lamówką – choć i to wygląda przyzwoicie. Najtrudniejsze było wykończenie rękawów i dołu. Nie połasiłam się na jakiś tam ręczny ścieg kryty. O nie! Wszystko szyte na stebnówce od wewnątrz do konstrukcji podszewki. Pełen profesjonalizm. Układa się fantastycznie. Dużo pracy, a właściwie z pływającym jedwabiem, powinnam napisać DUUUŻO pracy (żeby nic się nie ciągnęło). Jednym słowem – nic nie widać i o taki efekt końcowy właśnie mi chodziło.
Jak to zwykle bywa, za kobiece zachcianki trzeba płacić. Pół biedy jak płacą za nie mężczyźni, gorzej jak trzeba samemu pokrywać rachunki. Mi zachciało się mieć koniecznie (podkreślę słowo „koniecznie”) długi rękaw w sukience. Materiału było już mało, a raczej za mało, więc wpadłam na pomysł, że ładnie wykorzystam wzór i wytnę rękawy z ukosa. Bo przecież każdy przedszkolak wie (okazuje się, że nawet ja to wiem), że przekątna prostokąta jest dłuższa niż jego boki z osobna. Niestety myśl ta okazała się genialna przez krótką chwilę i szkoda, że u jej początku nie było przy mnie kogoś z palcem pukającym w głowę na wzór wszystkim nam znanego znaku (nawet przedszkolakom). O ile spódnica z ukosu zawsze układa się bez zarzutu, o tyle rękaw z ukosu to prawdziwy koszmar. Wszędzie się lał a wręcz ulewał, rozciągała, wybrzuszał, puchł i wkurzał autora, czyli mnie. Odwrotu nie było (chyba że na krótki rękaw), a przypomnę, że zachcianka była na rękaw długi. Musiałam usunąć mozolnie wykonywane zaszewki łokciowe i pogimnastykować się jak w callanetics’sie żeby całość przypominała rękaw z podszewki. I co? Tragedii greckiej w tym odcinku nie ma – ufff… Udało się i teraz to ja puchnę z dumy.
Patrzę i myślę sobie, że można by iść w takiej sukience zimą do ślubu. Tylko składa się tak, że akurat ja się nie wybieram. Ale na zakupy po włoszczyznę też się nada (byle by nie padało).
Ps. Przy pracy z jedwabiem wykorzystuję matę do krojenia, nóż kołowy, wycinam wszystko pojedynczymi warstwami, chodzę na paluszkach i staję na głowie, a i tak całość okupiona jest paczkami delicji i cysternami herbaty w celu uspokojenia irytacji (zwłaszcza gdy „clou programu” – dekolt wytnie się krzywo). Dobrze, że chociaż efekt końcowy zadowala (złośliwie dodam – tym razem).