Czy ja już kiedyś pisałam, że moimi ulubionymi kolorami są czarny, potem czarny i na trzecim miejscu czarny? Bo chyba wpisy na blogu tego nie potwierdzają. Zastanawiam się, czy podświadomość krzyczy, że mnóstwo barw tańczy w duszy mej…
Jak zobaczyłam ten wzór nawet chwili się nie zawahałam przed jego kupnem. Ni w 5 ni w 10 nie pasował do mojej szafy, nie mówiąc już o moim stylu, ale czasami robię coś wbrew racjonalnym przesłankom. Zaryzykowałam. I co? Powstały żakiet zakolegował się z moją czarną garderobą i świetnie do siebie pasują!
Tkania to w 100% bawełna, dość rzadko tkana, ale kroiła się idealnie. Nic nie uciekało, nie marszczyło się. Choć pracy było mega dużo, by wzór się wszędzie zgodził. To było wyzwanie i założenie nr 1 – skoro materiał jest łatwy, to wykrójmy żakiet by wszystko się symetrycznie zgodziło. I w tym momencie mojego wpisu możemy skupić uwagę na mojej osobie. Należy mnie odrobinę pochwalić;) bo w 100% cel zrealizowałam, zwłaszcza na plecach, gdzie całość wygląda prawie jak 1 kawałek tkaniny (a jak się domyślacie nim nie jest). Zgadzanie wzoru nie było łatwe, bo wycinając tkaninę trzeba brać pod uwagę 1,5 cm na zapas, który automatycznie „zjada” wzór (przy 2 częściach to robi się 3 cm wzoru skonsumowanego!) No ale jak człowiek pogłówkuje to i wzór uratuje.
Krój żakietu jest dość prosty – bez wcięcia, łączony na plecach szwem środkowym, wycięty pod szyję, bez zapięcia. Długość troszeczkę poniżej talii, rękawy w pełnej długości. Całość wyposażyłam w podszewkę. I to nie byle jaką podszewkę – atłasową, w kolorze chabrowym, milusińską!